Slow Fashion, czyli jak ogarnęłam swoją szafę



Skręciłam sobie kostkę. Dość poważnie, jak się okazało i już drugi weekend spędzam na kanapie, z nogą na poduszce. Niestety szycie póki, co odpada, bo wyławianie koralików z zakamarków kanapy i tłumaczenie kotom, że kradzież sznurków mnie nie bawi, nie jest najlepszą formą relaksu. Stąd taka przerwa. Ale to świetna okazja, żeby nadrobić inne, zwłaszcza te czytelnicze zaległości. Poza książkami związanymi z social mediami i innymi internetowymi tematami, które ostatnio pochłaniam znalazło się coś zupełnie innego. I mimo, że teoretycznie temat tej książki nijak ma się do mojego bloga, to doszłam do wniosku, że warto o niej napisać.


Slow Fashion, Joanny Glogazy, autorki bloga Styledigger trafiła do mnie niedawno i szybko ją pochłonęłam. Powiem Wam, że nie sposób przejść obojętnie obok tego, co jej autorka pragnie przekazać. Nie wiem jak Wy, ale ja mam zdecydowaną słabość do ubrań, zwłaszcza sukienek. A jeszcze większą do wszelkich polowań w second handach. W wyniku tych polowań miałam w szafie mnóstwo ciuchów, które były ładne, ale często jednak nietrafione. Bo niby są na mnie dobre, ale w sumie, do czego mam je nosić? 

Na szczęście już od jakiegoś czasu troszkę zmieniłam podejście do tego ubraniowego szału i ustaliłam jedną z ważniejszych zasad mojej garderoby - sukienki, sukienki i jeszcze raz spódnice. To jest to, co lubię, w czym czuję się dobrze i mi pasuje. Kilka sukienkowych niewypałów nauczyło mnie też, jakie fasony niekoniecznie są dla mnie. Ale z niewiadomych nawet dla mnie przyczyn te i inne niewypały zalegały w mojej szafie. Po przeczytaniu Slow Fashion nie było już wymówek. Wszystko, czego nie nosiłam poszło w świat. Efekt - przy otwieraniu szafki nie zasypuje mnie lawina ubrań. Po drugie mniej dylematów z serii - nie mam, co na siebie włożyć. Po trzecie zauważyłam, że jeszcze parę rzeczy, które zostawiłam prawdopodobnie też pożegna moją szafę, bo straciłam do nich przekonanie.


Mam dla Was 5 wskazówek które sama stosuje, a znajdziecie je także w tej książce.

1. Ubrania w których dobrze wyglądam.

Wierzcie mi, to naprawdę ważne, żeby wiedzieć w czym wyglądam dobrze, a w czym zdecydowanie nie. Nie wszystko co można kupić w sklepach pasuje na każdą figurę, a już najgorsze co może być to tzw. rozmiar uniwersalny (one size). Sprawdziłam jakie fasony i długości mi pasują i choć przypłaciłam to sporą ilością nietrafionych ciuchów to przynajmniej teraz już nie będę popełniać tych błędów.



2. Wzory i kolory też trzeba umieć dobrać.

W książce Asia pisze o tym, że zdarzało jej się kiedyś kupować coś bo było ładne, ale nie zastanawiała się czy będzie jej do czegoś pasowało. Potem miała całą szafę ubrań, które niekoniecznie do siebie pasowały. Skąd jak to znam. Uwielbiam mocne kolory, wzory i generalnie jak wiele się dzieje. Ale jak to potem ze sobą połączyć? W efekcie powstawał klasyczny dramat, pełna szafa, a ja nie miałam się w co ubrać. Zauważyłam jednak u siebie pewien progres, kiedy ostatnio kupowałam sobie spódnicę. Była w 3 kolorach i chociaż kusił mnie ten najbardziej nietypowy i krzykliwy, wybrałam tą wersję, którą faktycznie będę mogła założyć do pracy czy na inną okazję. W końcu rozsądek wygrał, a zawsze nutkę szaleństwa można stworzyć za pomocą dodatków.

3. Planuje sobie zakupy.

To faktycznie dobra rzecz zaplanować sobie co tak naprawdę potrzebuję. Nie ma się co oszukiwać, ale zawsze znajdzie się w sklepie coś co odwróci moją uwagę. Zapewne będzie krzykliwe i dlatego się na tym skupie. Dlatego na zakupy chodzę po konkretne rzeczy. Jedyne co jest ewentualnie w stanie mnie skusić to np. sukienka w ulubionym przeze mnie fasonie. Jeżeli ma odpowiedni kolor to jest pewne, że będę ją chętnie nosić. Ale takie sytuacje nie zdarzają się często. Jeszcze zanim przeczytałam książkę to miałam też taką zasadę, że nie kupuje tzw. jednorazowych sukienek np. na wesele czy inną okoliczność. Lubię, kiedy mogę ją nosić też na co dzień. Najlepszy przykład to sukienka, którą miałam na 2 weselach w zeszłym roku. Prosta, czerwona, nowoczesna. Pasuje zarówno do szpilek, jak i do trampek. Wszystko jest kwestią dodatków.

4. Mam swoje słabości, ale mogę nad nimi zapanować.

Tego akurat nie zamierzam się wyrzekać, ale raczej podchodzić racjonalnie. W Slow Fashion mowa jest o uporządkowaniu wszystkiego - butów, torebek, pasków, biżuterii i innych dodatków. Jedyną rzeczą z tej wyliczanki, której zawsze będę miała sporo to biżuteria. Po pierwsze, dlatego, że sama ją tworzę, po drugie, dlatego, że kolekcjonuje też taką wykonaną innymi technikami. To, co na pewno tu się zmieni, to pewnie kupowanie biżuterii w sieciówkach. Ale jak wspominałam Wam w jednym z poprzednich postów, nie mam tego dużo, ale pewnie więcej się nie pojawi. Autorka Slow Fashion w tej kwestii ma swoje minimalistyczne podejście, ale w moim wypadku ono się nie sprawdzi. Ale faktycznie mam jeden delikatny naszyjnik, który noszę często, a resztę dobieram sobie do okazji.

5.Nie biorę mody zbyt serio.

Dla mnie modne jest to, co mi pasuje i w czym dobrze się czuję. Nie mam figury modelki i nie będę nosić mocno wyciętych szortów, kusych bluzek, czy butów na niebotycznych obcasach. Zamiast dopasowywać się do trendów, wolę brać z nich to, co pasuje do mojego stylu. Po prostu. Zresztą przeważnie te wszystkie kolekcje są projektowane na szczupłe dziewczyny, a nie na plus size. Najlepszym przykładem jest śliczna koszula w sówki, którą przymierzałam ostatnio w C&A. Super cena, fajny materiał, rozmiar jest, ale co z tego jak krój zły. Żadnych wcięć, dopasowania w biuście. Szkoda, ale jaka ładna by nie była, to nie będę w niej dobrze wyglądać. 


Tak to wygląda u mnie w dość dużym skrócie. Ale to nie wszystko co znajdziecie w tej książce. Jest tam wiele do przeczytania, przemyślenia. Zdecydowanie polecam, nawet po to by zobaczyć, że można inaczej podejść do mody, wyprzedaży i całego tego szaleństwa.